Było trochę trudności, ale... mam nadzieję, że nie jest to tutaj takie widoczne. Tutaj dojdzie para ważnych w przyszłości postaci. Jedna będzie ważna aż za bardzo. Taki mały wstęp jest dla mnie tradycją, którą (sądzę), że nie przerwę. No, ale dobra, dobra na razie koniec. Także... zapraszam!
ROZDZIAŁ V
PIĘĆ PROCENT
Nagle
brązowo-włosy lekarz wyciągnął defibrylator uderzył jego
pierwszą część o drugą rozległ się cichy, krótki, ale bolesny dla uszu dźwięk. Podbiegł do Matta i przyłożył defibrylator do
jego klatki piersiowej. Trup, lub też nie podskoczył raz jeden,
drugi. Niestety ja nie wiedziałam co zdarzyło się dalej. Lekarz odzyskał
panowanie i wyprowadził mnie z sali. Nie mogąc sobie ze mną
poradzić oddał mnie w ręce o wiele bardziej muskularnego doktora.
Nie miał on nawet jednego włosa na głowie, a kolor jego skóry był
bardzo zbliżony do ciemnego brązu. Wiedząc, że jestem bez szans
grzecznie poszłam z nim do najbliższej sali.
– Madge
zostawiam ci ją – odpowiedział swoim, a jakże donośnym głosem
i wyszedł z pokoju.
Madge
miała długie, blond włosy, pulchną twarz i znajdujący się na
niej szeroki uśmiech.
– Gina?
Gina Anderson? - odezwała się kręcąc z niedowierzania głową.
– No...
tak – odpowiedziałam smętnym głosem.
– Najbardziej
odpałowa i szalona dziewczyna z liceum.
– Ja
jakoś cię nie pamiętam – powiedziałam nadal cicho, ale już
trochę się żywiej.
– Madge.
Madge Collins mówi ci to coś?
Zmarszczyłam
czoło i zaczęłam się zastanawiać kim ona była.
– Najpopularniejsza
paczka w szkole należała do ciebie. Więc nie dziwne, że mnie nie
pamiętasz.
– Zaczekaj!
Już wiem! Wygrałaś jakiś konkurs co nie?
– Dokładnie!
Coś jeszcze?
– To
był konkurs matematyczny bodajże. Nosiłaś zawsze ogromne okulary
i dwa warkocze.
–To
dziwne, że jednak ci coś świta.
Nie
mogło być inaczej. Nie chciałam jej mówić za kogo przez moich
kolegów była uważana. Kujonka, chwaląca się swoimi osiągnięciami na prawo i lewo. Zresztą nie tylko oni ją tam postrzegali. Praktycznie
cała szkoła była przeciw niej. W tym ja.
Nie
wygrała tylko konkursu matematycznego. O nie! Był też:
ortograficzny, humanistyczny, ścisły, chemiczny, historyczny i...
Bóg wie jaki jeszcze. Była bardzo uczuciowa. Może z powodu wielu zaczepek ze strony uczniów. Raz przegrała konkurs pierwszej
pomocy. Załamała się. Nie mogła znieść porażki, ani... wyjść
na prostą. Także zrezygnowała z nauki innych przedmiotów i zajęła
się tylko tymi, które będą jej potrzebne w karierze lekarza.
Chciała udowodnić, że popełnili błąd dając nagrodę innej
osobie. Jak widać nie udało jej się. Stoi przede mną jako:
pielęgniarka, a nie pani doktor z dyplomem z najwyższej półki.
Tylko dlaczego mimo jej wytrwałości nie udało się?
– Ręce
ci się trzęsą? Co się stało?
– Nic,
nic.
– Mam
coś na twoje utrapienie.
Podeszła
do półki i wyjęła opakowanie z tabletkami uspokajającymi.
– Mi
nie pomagają, ale... może tobie tak – odparła.
– Nie.
Dzięki.
– Nie?
W takim razie mam lepsze rozwiązanie.
Wyciągnęła
rękę, a ja... niechętnie ją złapałam. Pociągnęła mnie
na drugą część jakże ogromnego szpitala i zaprowadziła do sali:
stomatologicznej? Przez całą drogę nie odezwałam się do niej ani
słowem.
– Katy!
– Tak?
- odparła dziewczyna z czarnymi, lokowanymi włosami i czerwoną
szminką na ustach.
– Gazik?
CO?
Ja rozumiem, że nie byłam dla niej miła, ale...?
– Ma
się rozumieć – odpowiedziała i zwróciła się do mnie –
siadaj.
Bardzo
niechętnie usiadłam na fotelu i oparłam się o jego oparcie. A
Katy na moją twarz nałożyła gumową maskę.
– Tlenek
diazotu – odparła – Inaczej znany jako gaz rozweselający. Ach
mój ulubiony, legalny narkotyk.
Nie
byłam pewna czy to konieczne, ale... nagle... przestałam myśleć
nad tym co dzieje się wokół mnie. Zaczęłam się śmiać.
– O
jeny jakie wysokie czoło – krzyknęłam – Ha ha ha!
– Taa
– chwyciła mnie za rękę.
Byliśmy
w połowie drogi, a ja zaczepiłam łysego doktora mówiąc.
– Zdradzi
mi pan skąd ma pan tak idealnie ułożoną fryzurę. Uczy pan samą
Gesslerową?
Zdziwiony
nie odpowiedział nic. A ja z Madge weszłyśmy do pokoju dla
personelu.
– No
to co się tam wydarzyło?
– Ja
sobie tak jadę, jadę z porywaczem, który tak naprawdę był
fajnym porywaczem i nie do końca mnie porwał. Aż tu nagle sarenka
wyskakuje na drogę. Normalnie jak mama Bambiego. No i bum! -
wszystko gestykulowałam rękami, a moją buzia wykonywałam
lepszą mimikę od niejednego aktora – Uderzyliśmy w drzewko. To
było niegrzeczne drzewko – zrobiłam smutną minę – ale ja
super bohaterka – wstałam i położyłam ręce na biodrach –
uratowałam świat, czy tam jedną osobę przed zagładą.
Mimo
że nie była to wesoła historia to ja - opowiadając ją
najdziwniej jak potrafiłam wywołałam uśmiech na twarzy Madge.
Pod
działaniem gazu byłam jakieś parę minut. Nie pamiętam co jeszcze
ślina mi na język przyniosła, ale... może to i lepiej.
– Już
uspokojona? - zapytała się blondynka nie licząc na odpowiedź –
W takim razie weź te leki, bo nadal będziesz biadoliła o Tsunami
kiedy tylko włączę kran.
Posłusznie
(może dlatego, że nadal byłam w szoku) wzięłam tabletki i
pogadałam chwilę z dawną znajomą. Potem poprosiłam o telefon i
wybrałam numer tym razem licząc na pozytywną odpowiedź.
– Ha
halo? - powiedziałam pod wpływem leków cicho i spokojnie –
przyjedź.
– Ale
kto mówi?
– Gina.
Szpital przy Malison Street.
– O
BOŻE! CO SIĘ STAŁO! - najwidoczniej nie potrzebował więcej informacji, dowodu.
– Mnie? Nic, ale... przyjedź.
– PĘDZĘ!
I
odłożył słuchawkę. Wyszłam ledwo stojąc na nogach do
poczekalni. Jedyna osoba, która się tam znajdowała miała
lokowane, krótkie siwe włosy i około siedemdziesięciu lat. Po
paru minutach przez ogromne, szklane drzwi zobaczyłam czarnego
Maserati podjeżdżającego pod budynek. Mężczyzna biegnący do
szpitala o mało nie potknął się biegnąc po schodach. Ja również
wybiegłam, mocno popychając drzwi i przytuliłam się do niego
najmocniej jak potrafiłam.
– Nigdy
więcej mnie nie zostawiaj – odparłam przez łzy.
– Obiecuję.
Przez
około pięć minut nie dałam mu się wyzwolić z uścisku. Aż
wreszcie weszliśmy do szpitala i usiedliśmy na krześle. Cały czas
moja głowa leżała na jego ramieniu. Zaczęłam mu opowiadać wszystko krok po kroku. Było widać, że Ethan'a
najbardziej zdenerwowały sceny z Mattem. Widząc moją lepką od łez
twarz starał się powstrzymać od komentarzy.
– Gina
Anderson?
– Tak
to ja.
Przed
oczami miałam nie specjalnie darzonego przeze mnie sympatią
niskiego lekarza.
– Mamy
dobrą, ale i złą wiadomość.
– Najpierw
niech będzie dobra.
– Poszkodowany
żyje – odparł marszcząc czoło – ale...
– Ale,
ale co?
Wstałam.
–Nie
wiemy ile to potrwa. - powiedział odsuwając się. Najwidoczniej myślał, że się na niego rzucę, albo... coś w tym stylu - Czy uda mu się zwyciężyć? O ile na zewnątrz
nie wygląda tak źle to wewnątrz...
– Jakie
są szanse na to, że przeżyje?
– Znikome.
– Czyli?
– Ma
5% szans na to... że nie umrze w ciągu 24 godzin.