niedziela, 30 listopada 2014

ZROBIĘ WSZYSTKO - ROZDZIAŁ V

 Było trochę trudności, ale... mam nadzieję, że nie jest to tutaj takie widoczne. Tutaj dojdzie para ważnych w przyszłości postaci. Jedna będzie ważna aż za bardzo. Taki mały wstęp jest dla mnie tradycją, którą (sądzę), że nie przerwę. No, ale dobra, dobra na razie koniec. Także... zapraszam!


ROZDZIAŁ V
PIĘĆ PROCENT

 Nagle brązowo-włosy lekarz wyciągnął defibrylator uderzył jego pierwszą część o drugą rozległ się cichy, krótki, ale bolesny dla uszu dźwięk. Podbiegł do Matta i przyłożył defibrylator do jego klatki piersiowej. Trup, lub też nie podskoczył raz jeden, drugi. Niestety ja nie wiedziałam co zdarzyło się dalej. Lekarz odzyskał panowanie i wyprowadził mnie z sali. Nie mogąc sobie ze mną poradzić oddał mnie w ręce o wiele bardziej muskularnego doktora. Nie miał on nawet jednego włosa na głowie, a kolor jego skóry był bardzo zbliżony do ciemnego brązu. Wiedząc, że jestem bez szans grzecznie poszłam z nim do najbliższej sali.
   – Madge zostawiam ci ją – odpowiedział swoim, a jakże donośnym głosem i wyszedł z pokoju.
Madge miała długie, blond włosy, pulchną twarz i znajdujący się na niej szeroki uśmiech.
     – Gina? Gina Anderson? - odezwała się kręcąc z niedowierzania głową.
    – No... tak – odpowiedziałam smętnym głosem.
    – Najbardziej odpałowa i szalona dziewczyna z liceum.
    – Ja jakoś cię nie pamiętam – powiedziałam nadal cicho, ale już trochę się żywiej.
    – Madge. Madge Collins mówi ci to coś?
Zmarszczyłam czoło i zaczęłam się zastanawiać kim ona była.
    – Najpopularniejsza paczka w szkole należała do ciebie. Więc nie dziwne, że mnie nie pamiętasz.
    – Zaczekaj! Już wiem! Wygrałaś jakiś konkurs co nie?
    – Dokładnie! Coś jeszcze?
    – To był konkurs matematyczny bodajże. Nosiłaś zawsze ogromne okulary i dwa warkocze.
    –To dziwne, że jednak ci coś świta.
Nie mogło być inaczej. Nie chciałam jej mówić za kogo przez moich kolegów była uważana. Kujonka, chwaląca się swoimi osiągnięciami na prawo i lewo. Zresztą nie tylko oni ją tam postrzegali. Praktycznie cała szkoła była przeciw niej. W tym ja.
Nie wygrała tylko konkursu matematycznego. O nie! Był też: ortograficzny, humanistyczny, ścisły, chemiczny, historyczny i... Bóg wie jaki jeszcze. Była bardzo uczuciowa. Może z powodu wielu zaczepek ze strony uczniów. Raz przegrała konkurs pierwszej pomocy. Załamała się. Nie mogła znieść porażki, ani... wyjść na prostą. Także zrezygnowała z nauki innych przedmiotów i zajęła się tylko tymi, które będą jej potrzebne w karierze lekarza. Chciała udowodnić, że popełnili błąd dając nagrodę innej osobie. Jak widać nie udało jej się. Stoi przede mną jako: pielęgniarka, a nie pani doktor z dyplomem z najwyższej półki. Tylko dlaczego mimo jej wytrwałości nie udało się?
    – Ręce ci się trzęsą? Co się stało?
    – Nic, nic.
    – Mam coś na twoje utrapienie.
Podeszła do półki i wyjęła opakowanie z tabletkami uspokajającymi.
    – Mi nie pomagają, ale... może tobie tak – odparła.
    – Nie. Dzięki.
    – Nie? W takim razie mam lepsze rozwiązanie.
Wyciągnęła rękę, a ja... niechętnie ją złapałam. Pociągnęła mnie na drugą część jakże ogromnego szpitala i zaprowadziła do sali: stomatologicznej? Przez całą drogę nie odezwałam się do niej ani słowem.
    – Katy!
    – Tak? - odparła dziewczyna z czarnymi, lokowanymi włosami i czerwoną szminką na ustach.
    – Gazik?
CO? Ja rozumiem, że nie byłam dla niej miła, ale...?
    – Ma się rozumieć – odpowiedziała i zwróciła się do mnie – siadaj.
Bardzo niechętnie usiadłam na fotelu i oparłam się o jego oparcie. A Katy na moją twarz nałożyła gumową maskę.
    – Tlenek diazotu – odparła – Inaczej znany jako gaz rozweselający. Ach mój ulubiony, legalny narkotyk.
Nie byłam pewna czy to konieczne, ale... nagle... przestałam myśleć nad tym co dzieje się wokół mnie. Zaczęłam się śmiać.
    – O jeny jakie wysokie czoło – krzyknęłam – Ha ha ha!
    – Taa – chwyciła mnie za rękę.
Byliśmy w połowie drogi, a ja zaczepiłam łysego doktora mówiąc.
    – Zdradzi mi pan skąd ma pan tak idealnie ułożoną fryzurę. Uczy pan samą Gesslerową?
Zdziwiony nie odpowiedział nic. A ja z Madge weszłyśmy do pokoju dla personelu.
    – No to co się tam wydarzyło?


    – Ja sobie tak jadę, jadę z porywaczem, który tak naprawdę był fajnym porywaczem i nie do końca mnie porwał. Aż tu nagle sarenka wyskakuje na drogę. Normalnie jak mama Bambiego. No i bum! - wszystko gestykulowałam rękami, a moją buzia wykonywałam lepszą mimikę od niejednego aktora – Uderzyliśmy w drzewko. To było niegrzeczne drzewko – zrobiłam smutną minę – ale ja super bohaterka – wstałam i położyłam ręce na biodrach – uratowałam świat, czy tam jedną osobę przed zagładą.
Mimo że nie była to wesoła historia to ja - opowiadając ją najdziwniej jak potrafiłam wywołałam uśmiech na twarzy Madge.
Pod działaniem gazu byłam jakieś parę minut. Nie pamiętam co jeszcze ślina mi na język przyniosła, ale... może to i lepiej.
    – Już uspokojona? - zapytała się blondynka nie licząc na odpowiedź – W takim razie weź te leki, bo nadal będziesz biadoliła o Tsunami kiedy tylko włączę kran.
Posłusznie (może dlatego, że nadal byłam w szoku) wzięłam tabletki i pogadałam chwilę z dawną znajomą. Potem poprosiłam o telefon i wybrałam numer tym razem licząc na pozytywną odpowiedź.
    – Ha halo? - powiedziałam pod wpływem leków cicho i spokojnie – przyjedź.
    – Ale kto mówi?
    – Gina. Szpital przy Malison Street.
    – O BOŻE! CO SIĘ STAŁO! - najwidoczniej nie potrzebował więcej informacji, dowodu.
    – Mnie?  Nic, ale... przyjedź.
    – PĘDZĘ!
I odłożył słuchawkę. Wyszłam ledwo stojąc na nogach do poczekalni. Jedyna osoba, która się tam znajdowała miała lokowane, krótkie siwe włosy i około siedemdziesięciu lat. Po paru minutach przez ogromne, szklane drzwi zobaczyłam czarnego Maserati podjeżdżającego pod budynek. Mężczyzna biegnący do szpitala o mało nie potknął się biegnąc po schodach. Ja również wybiegłam, mocno popychając drzwi i przytuliłam się do niego najmocniej jak potrafiłam.


    – Nigdy więcej mnie nie zostawiaj – odparłam przez łzy.
    – Obiecuję.
Przez około pięć minut nie dałam mu się wyzwolić z uścisku. Aż wreszcie weszliśmy do szpitala i usiedliśmy na krześle. Cały czas moja głowa leżała na jego ramieniu. Zaczęłam mu opowiadać wszystko krok po kroku. Było widać, że Ethan'a najbardziej zdenerwowały sceny z Mattem. Widząc moją lepką od łez twarz starał się powstrzymać od komentarzy.
    – Gina Anderson?
    – Tak to ja.
Przed oczami miałam nie specjalnie darzonego przeze mnie sympatią niskiego lekarza.
    – Mamy dobrą, ale i złą wiadomość.
    – Najpierw niech będzie dobra.
    – Poszkodowany żyje – odparł marszcząc czoło – ale...
    – Ale, ale co?
Wstałam.
    –Nie wiemy ile to potrwa. - powiedział odsuwając się. Najwidoczniej myślał, że się na niego rzucę, albo... coś w tym stylu - Czy uda mu się zwyciężyć? O ile na zewnątrz nie wygląda tak źle to wewnątrz...
    – Jakie są szanse na to, że przeżyje?
    – Znikome.
    – Czyli?
    – Ma 5% szans na to... że nie umrze w ciągu 24 godzin.
KONIEC ROZDZIAŁU V

2 komentarze:

  1. wspaniały rozdział!
    świetnie się czytało, aż nie mogę sie doczekać nastepnego :D

    justsayhei.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Super post! ;)

    Może wspólna obserwacja? Daj znać u mnie:
    rilseee.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń